czwartek, 4 sierpnia 2016

Aniele Skrzydła - Rozdział 2

Palone Pierze

Gdy tylko uporano się z przeniesieniem małżeństwa do szpitala, policja zaczęła dokładnie przesłuchiwać mnie odnośnie zamieszania, jakie rozegrało się przed chwilą. Starałem się w trakcie zeznawania uwzględnić wszelkie szczegóły wypadku, ale nie za bardzo mogłem się skupić na tym zadaniu. Cały czas myślałem o szkole, do której nie poszedłem i o Alice, po którą mogę nie zdążyć, przyjść na czas do przedszkola. Nie chciałem jej zawodzić, ale widocznie policja miała co innego do powiedzenia w tej sprawie. Oczywiście mówiłem, że teraz skoro nie mam roweru, musiałbym już iść z tego dusznego komisariatu, by dotrzeć do budynku przed trzecią, oni jednak po dwu godzinnych przesłuchaniach stwierdzili, że powinienem przejść się jeszcze do szpitala, by lekarze mogli mnie dokładniej zbadać. Na moje nieszczęście nie tylko funkcjonariusze na to nalegali, ale i również sanitariusze, którzy przyjechali po parę w średnim wieku i chłopaka, który jak twierdzili, był w lekkim szoku. To jak się znalazł na tej wąskiej drodze, nadal stanowiło dla mnie swoistą zagadkę. Może zgubił się w lesie, a później wyskoczył na drogę, by znaleźć jakąś pomoc? Ta... zamiast niej otrzymał niezły wstrząs mózgu....
- A teraz spójrz w górę -polecił lekarz, oślepiając mnie równocześnie zbyt jasnym, jak na moje standardy, światłem -Wygląda na to, że nic ci nie jest -powiedział zadowolony, a kiedy zbierałem się już do wyjścia dodał - Przyjdź za parę tygodni na kontrolę, to wtedy będziemy stu procentowo pewni, że jesteś zdrowy.
Zmarszczyłem lekko brwi i spojrzałem zdziwiony na mężczyznę.
- To teraz nie można tego sprawdzić?
- Wiesz chłopcze, nigdy nie wiadomo, zawsze lepiej się upewnić.
Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi na tę uwagę i wyszedłem z gabinetu pana Fredri, wcześniej się z nim żegnając i dziękując za przebadanie. Miałem wrażenie, jakbym spędził tam cały dzień. Tyle rzeczy wydarzyło się od rana, a nie ma jeszcze drugiej! O czym to świadczy? Chyba mogę nazwać się w tym momencie człowiekiem produktywnym. Zawsze chciałem robić dużo rzeczy w ciągu jednego dnia. Moje marzenie nareszcie się spełniło! Entuzjazm, który przez dłuższą chwilę mnie napędzał, nagle uleciał. Miałem dziesięć złotych, za które musiałem zapłacić za autobus dla mnie i Alice oraz kupić coś na obiad. Niedobrze... Na dodatek, jeśli chciałem zdążyć na przystanek autobusowy, tak żeby odebrać małą na czas, powinienem natychmiast iść do sklepu i kupić w kiosku bilety. Zastanowiłem się przez chwilę. Miałem pół godziny... Dam radę. Szkoda, że rower do niczego się już nie nadawał...
Wyszedłem szybko ze szpitala. Nienawidziłem w nim przebywać, a tym bardziej, kiedy mnie badano. Odnosiłem wtedy wrażenie, że lekarze zmówili się przeciwko mnie i za wszelką cenę chcą przypisać mi jakąś chorobę (chociaż nie wszyscy tacy byli, większość zazwyczaj chciała odbębnić swój dyżur i wrócić do domu). Kiedy byłem mały, mama bardzo rzadko posyłała mnie do lekarza, nawet kiedy chorowałem, sama próbowała mnie uzdrowić. Zazwyczaj z pomocą internetu bezproblemowo jej to wychodziło, lecz pewnego razu, kiedy miałem drobny wypadek (szklana butelka roztrzaskała mi się o głowę) natychmiast zadzwoniła po pogotowie. Do dziś pamiętam, jak bardzo wydawała się przerażona. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, głaskała mnie po głowie i uspokajała. Problem był jednak taki, że to nie ja panikowałem, a właśnie ona. Ba! Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się nawet, dlaczego zadzwoniła po pogotowie! Wszystko wyjaśniło się, kiedy spojrzałem w lustro. Moja blada twarz była cała we krwi, a włosy wręcz nią przesiąknięte. Odłamki szkła sterczały z czaszki niczym korona lodowego księcia. Możecie zwalić to na zbyt dużą utratę czerwonych krwinek, ale myślałem wtedy, że cały ten widok jest na swój sposób piękny. Zielono-czerwone rozbłyski wydawały się zbyt magiczne, by mnie zaniepokoić. Wtedy pociemniało mi przed oczami i zemdlałem. Operacja wyciągania szkła trwała całą noc. Ojciec nie poniósł za nią żadnych konsekwencji (tak to on roztrzaskał mi butelkę o czaszkę), gdyż mama powiedziała policji, że butelka spadła z szafki, kiedy próbowałem sięgnąć szklankę. Funkcjonariusze uwierzyli. Po paru latach swoim nikłym zainteresowaniem sprawą sprawili, że moja rodzicielka popełniła samobójstwo, a ja zostałem sam na sam z jej mordercą. Wiem, nie powinienem tak o nim mówić. Staram się tego nie robić, ale czasami okazuje się to zbyt trudne.
Wróciłem do rzeczywistości, dopiero kiedy zauważyłem wychodzącą przede mną ze sklepu nauczycielkę. Gdy ją tylko dostrzegłem, natychmiast odwróciłem się i udawałem, że bez końca jestem zaabsorbowany wystawą damskich sukienek. Patrzyłem, jak figura pani White porusza się w odbiciu witryny sklepu i po chwili znika za rogiem. Odetchnąłem z ulgą. Powiedzmy, że moja sytuacja z frekwencją szkolną jest trochę gorsza, niż opisywałem to wcześniej.
Wszedłem do sklepu i wziąłem niebieski koszyk stojący niedaleko wejścia. Już po chwili przemykałem się pomiędzy ciasno poustawianymi regałami. Wziąłem z lodówki jajka oraz mleko i starałem się przy tym nie myśleć, że mam ochotę na soczysty kawał kurczaka. Jak dobrze, że mąka i cukier były w domu, bo inaczej mogliśmy znowu jeść jajecznice (po ostatnich dwóch takich posiłkach z rzędu Alice odmówiła jedzenia jakiegokolwiek jajka przez tydzień). Już miałem iść w kierunku kasy, kiedy usłyszałem głośny, zdziwiony głos paru kumpli z mojej klasy.
- Marcin! Wieki cię nie widziałem!
Odwróciłem się powoli na pięcie i ujrzałem przed sobą największego drania i kapusia w jednym. No super. Cała szkoła jutro będzie gadała o tym, jak to mądry ja znowu urwał się z lekcji (tylko że teraz miałem przynajmniej sensowne usprawiedliwienie). Ten blondyn zdecydowanie górował nad wszystkimi osobami z naszej klasy pod względem nieogarnięcia umysłowego. Nie mówię tu nawet o jego niskich ocenach, ale inteligencji, którą w większości przypadków się w ogóle nie odznaczał.
- Hej Sit -mruknąłem pod nosem, patrząc na zbliżającą się do mnie paczkę dresów.
- Co tam ziom? Znowu wagarki? Nie przyskrzynili cię jeszcze? -zapytał, opierając się o moje ramiona i zaglądając do niebieskiego koszyka, który trzymałem - Uuuu ktoś tu będzie piekł ciasto dla mamusi?
- Jak widzisz mam się dobrze. Byłem u lekarza -mruknąłem pod nosem, podchodząc do kasy i wykładając na ladę produkty, które chciałem kupić. Kasjerka zaczęła je kasować, a ja szukać portfela równocześnie jednym uchem słuchając Sita.
- U lekarza? A co tym razem? Raka masz? Z tego, co słyszałem od nauczycieli, stale chory jesteś -stwierdził, ziewając głośno.
- Sześć pięćdziesiąt -powiedziała kobieta za ladą.
- Poproszę jeszcze trzy bilety ulgowe - zwróciłem się szybko do dziewczyny.
- To w takim razie będzie dziesięć złotych i pięć groszy.
Szybko wyłuskałem z portfela drobne i podałem je blondynce..
- To nie ma żadnego związku z twoją kochaną mamusią co? Czyżbyś miał małe problemy z główką? -zapytał blondyn, opierając się ciężko o jedno biodro.
- Dziękuję. Dowidzenia -powiedziałem do kasjerki, zabierając zakupy. Wychodząc ze sklepu, sprawdziłem szybko zegarek. Miałem dziesięć minut.
- Hej! Nie ignoruj mnie! -wrzasnął blondyn, nadal za mną idąc. Odwróciłem się do chłopaka i zmierzyłem go wzrokiem. Nie miałem czasu na jego gierki. Zbyt dużą część mojego życia na nie przeznaczałem.
- Znudziłem się już tym twoim monologiem. Czego chcesz kretynie? -zapytałem, bezczelnie patrząc w jego oczy. Widziałem, że na chwilę zabrakło mu słów. Pierwszy raz okazałem wobec niego tyle niechęci. Zazwyczaj po prostu posłusznie słuchałem jego bezsensownego gadania, żeby nie oberwać po gębie (Alice by się martwiła, gdybym przyszedł z obitą twarzą do domu). Tym razem miałem jednak dość tej uległości. Zapragnąłem walczyć.
- Kretynie? -zapytał Sit, śmiejąc się głośno - A dostałeś kiedyś w mordę pedale?
- Nie jestem pedałem -warknąłem, podchodząc bliżej do blondyna. Wiedziałem, że prowokowanie tej walki było prawdziwą głupotą, ale dzisiejszy dzień zbyt mocno mnie wykończył, bym miał wystarczająco siły, by zachować jako taki rozsądek i spokój. Nie powinienem, ale chciałem. Musiałem się na czymś wyżyć, a ten idiota stał akurat najbliżej mnie. Na dodatek sam się prosił o porządne lanie. Co prawda nigdy nie należałem do napakowanych mięśniaków, których jeden cios pozbawiał przytomności, ale miałem nadzieję, że pod wpływem adrenaliny dam sobie radę.
- Twoja mamusia mówi co innego -zakpił Sit. Już miałem go walnąć, kiedy kątem oka zauważyłem przyjeżdżający na przystanek autobus. Musiałem się zbierać. Moja siostrzyczka była ważniejsza niż jakiś król dresów. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Odwróciłem się na pięcie, po czym szybko pobiegłem w kierunku nadjeżdżającego autobusu.
- Już biegniesz do swojej mamusi pedale?! -wrzasnął za mną blondyn, ale ja go już nie słuchałem. Szybkim sprintem wleciałem do autobusu, gdy kierowca zamykał drzwi. Część pasażerów była niezwykle oburzona tym faktem i do końca podróży patrzyła na mnie spode łba. Unikając wrogich spojrzeń, skasowałem swój bilet, a następnie stanąłem z boku, by nie zajmować niepotrzebnie miejsce. Moje myśli znów zaczęły zrywać się ze swych smyczy i biegły teraz od jednego tematu do drugiego. Pogoda za oknem nie była zbyt ciekawa. Zapowiadało się na deszcz... ciekawe ile taka burza tworzy wypadków? Jej pioruny mogą zniszczyć domy, słupy elektryczne, a nawet spalić całe lasy. Woda zasilająca rzeki potrafi spowodować straszną powódź i zalać pola. Może spowodować wypadki na drogach...
Nagle zacząłem znów myśleć o incydencie, który miał miejsce dzisiejszego poranka. To zakrwawione małżeństwo, przez cały czas wyświetlało się w mojej głowie. Jak to się stało, że wlecieli samochodem w to drzewo? Co wtedy czuli? Myśleli o śmierci, o przyszłości swoich rodzin? Jak życie toczyłoby się bez nich? Czy odczuwali ból, zanim stracili przytomność? I ten chłopak na drodze... co on tam robił? Może przechodził przez jezdnię, akurat wtedy kiedy jechał samochód. Czy spowodował wypadek? I najważniejsze pytanie dnia: Skąd on do jasnej cholery pojawił się na tamtej drodze?! Normalni ludzie nie chodzą sobie od tak z lasu do krawędzi i z krawędzi do lasu. Może ktoś go tam wysadził? Po co? A jeśli szedł na skróty... nie przez las było o wiele szybciej! Westchnąłem z irytacją. Głowa zaczynała mnie boleć, ilekroć myślałem o tej sytuacji. Stanowiła ona dla mnie swoistą zagadkę, której nie mogę rozwiązać bez podpowiedzi. Skąd je miałem wziąć? W pewnym momencie autobus mocno podskoczył na wybojach, a ja na krótki moment straciłem równowagę i lekko się zatoczyłem. Moja ręka ku mojemu zdziwieniu ześlizgnęła się z trzymanej przez nań rury. Poleciałem prosto przed siebie i o mały włos nie trafiłbym głową prosto w siedzenie stojące tuż naprzeciwko mnie, gdyby nie chłopak, który mocno przyciągnął mnie do siebie.
- Nic ci nie jest? -zapytał cicho, ściskając mnie za przedramię, dopóki sam nie chwyciłem powtórnie drążka. Dziwne... Jakby moje ciało przez chwilę znieruchomiało, by za chwilę znowu zacząć się poruszać. Przestraszyłem się tą sekundą niemocy, tym bardziej że myśli zaczęły mnie po niej atakować prawie ze wszystkich stron naraz. Jedna jednak krzyczała najgłośniej. Była to czysta panika.
- Wszystko w porządku -powiedziałem, odwracając się do mojego rozmówcy twarzą. W tym momencie przeżyłem drugi minizawał w ciągu trwania tej minuty. Przede mną stał brunet, który uczestniczył w porannym wypadku. Popatrzyłem na niego z szeroko otwartymi oczami, zbyt zdumiony, by powiedzieć coś więcej. Co on tu robił? Już go wypisali ze szpitala? Zmierzyłem go szybko wzrokiem. Nie wyglądał na rannego... raczej na cholernie przybitego. Kaptur czarnej bluzy miał mocno naciągnięty na głowę, jakby chciał się pod nią ukryć. To dlatego go nie zauważyłem...
- Nie wyglądasz, jesteś strasznie blady... -w tym momencie chłopak, chyba również zdał sobie sprawę, że skądś mnie zna - To ty... -powiedział głucho, nie mniej zdziwiony niż ja. W tym momencie zapadła pomiędzy nami głucha cisza. Nie wiedziałem co powiedzieć. Pytania w stylu: Nic ci nie jest? Wypisali cię już? Jak to się stało? Uważałem za co najmniej nie na miejscu. Stanąłem więc tylko koło chłopaka i czekałem, aż autobus zatrzyma się na oczekiwanym przeze mnie przystanku. Patrzyłem, jak koścista ręka bruneta zaciska się na drążku, by jej właściciel mógł złapać równowagę. Bluza lekko obsunęła się z jego nadgarstka i ukazała straszny widok. Duża ilość blizn szpeciła białą jak mleko cerę i budziła we mnie strach. Dziwne uczucie ogarnęło mnie, kiedy pomyślałem znowu o porannym wypadku. A co jeśli była to kolejna próba samobójcza chłopaka? Spojrzałem zdziwiony w jego stronę. Ten pomysł nie byłby taki głupi. Wypadek samochodowy -szybka, trochę bolesna śmierć. Chciał się za coś ukarać? Za co?
Nie, nie, nie. Na pewno wymyśliłem przed chwilą kolejną teorię spiskową. Niby jaki miałby mieć powód, żeby to zrobić? Dlaczego narażałby innych ludzi? Poza tym gdyby chciał się zabić, to czy teraz nie podejmowałby właśnie następnej próby samobójczej i czy nie byłby przetrzymywany ze względów jego bezpieczeństwa w szpitalu? Cała teoria ta sprawiła, że w mojej głowie trybiki pracowały nad wyraz szybko. Szukałem, jakichkolwiek innych wytłumaczeń, by nie okazało się, że to prawda. O dziwo znalazłem ich całkiem dużo: wypadek, pechowy spacer, zabłądzenie w lesie, nieuważny kierowca... te pomysły nie były tak głupie, co więcej wytłumaczyły większość okoliczności wypadku.
Nim się spostrzegłem autobus, stanął na moim przystanku, a ja lekko nieświadomy swojego otoczenia, wyszedłem na zewnątrz, kierując się szosą w kierunku przedszkola. Nadal rozmyślałem o moich niedawnych przypuszczeniach. Czy nie były zbyt naiwne i głupie zarazem? Z ciężkim westchnieniem, wszedłem do budynku, szukając sali, w której zazwyczaj przebywała moja siostrzyczka. Kiedy tylko przekroczyłem próg pokoju, wyszukałem wzrokiem kobietę, z którą rano zostawiłem Alice. Nie musiałem szukać długo, gdyż po jakichś dwóch minutach sama do mnie podeszła. Jej brązowe włosy związane były w luźny koński ogon, a na twarzy jak zawsze żarzył się szczęśliwy uśmiech.
- Dzień dobry -powiedziała uprzejmie.
- Dzień dobre, ja po Alice... -zacząłem, ale kobieta szybko mi przerwała.
- Może zaczekamy jeszcze chwilę? Dzisiaj do przedszkola przyszedł nowy chłopiec i dzieciaki bez przerwy się z nim bawią. Zwłaszcza Alice przykleiła się do niego jak rzep do psiego ogona -stwierdziła ze śmiechem, a ja lekko podniosłem brew, szukając siostry. Było dokładnie tak, jak mówiła przedszkolanka. Moja kochana siostrzyczka grała w jakąś grę z małym blondynem. Gdy tak pochylali się nad jakimiś postaciami (może to były lalki albo roboty?), wyglądali niemal jak rodzeństwo. Kolor włosów był niemal identyczny. Odróżniała ich tylko cera. Alice miała ją trochę bardziej bladą.
Hm... ciekawe, kiedy mój aniołek zacznie uganiać się za chłopcami? Czy będę musiał uczestniczyć w jej miłosnych przebojach? Skoro matka i tak w ogóle się nią nie interesuje, ten obowiązek zapewne spocznie na mnie. Nie chciałem się stać złym rodzicem, który to zakazuje wszystkiego, ale z drugiej strony nie popieram bezstresowego wychowywania. Na nocki z chłopakami raczej bym nie pozwalał...
- Dzień dobry, przyszedłem po Artura -usłyszałem za sobą znajomy głos. Odwróciłem głowę do tyłu i znieruchomiałem. Jakim cudem w tak dużym mieście mogłem spotkać tę samą osobę trzeci raz?!
- Znowu ty?! -zapytaliśmy równocześnie, całkowicie zszokowani tą sytuacją.
- O to panowie się znają! -krzyknęła uradowana przedszkolanka - Jak wspomniałam wcześniej Alice i Artur spędzają ze sobą ostatnio dużo czasu, więc może być ciężko ich odebrać...
W tym momencie Alice dostała chyba szóstego zmysłu (kobiety nazywają to bodajże intuicją) i zerknęła prosto w moje oczy. Wiedziała, że musimy się zbierać.
- Marcin! -krzyknęła ucieszona, ciągnąc za sobą blondyna, z którym się do tej pory bawiła -To jest Artur, mój nowy przyjaciel -przedstawiła z szerokim uśmiechem.
- Miło mi cię poznać -powiedziałem do chłopaczka, ten z kolei podszedł do mnie i lekko uścisnął mi rękę. Dopiero po chwili zobaczył swojego brata. A może opiekuna?
- Sami! -krzyknął, podbiegając do bruneta - Dlaczego nie powiedziałeś, że już jesteś?
- Pani Mari powiedziała, żebyśmy wam nie przeszkadzali -odpowiedział, wymownie unosząc brwi, na co zareagowałem śmiechem.
- To wcale nie tak! -krzyknęli równocześnie Artur i Alice, co wywołało jeszcze głośniejszą salwę śmiechu z naszej strony. Dzieciaki przez chwilę wyglądały na obrażone, ale gdy zaczęły przebierać buty, całkowicie zapomniały o tej krótkiej zniewadze.
- Marcin a możemy odprowadzić trochę Artura? -zapytała blondynka, zakładając swoją puchową kurtkę. Zerknąłem na zegarek, przez krótką chwilę analizując jej prośbę. W sumie możemy sobie na to pozwolić... następny autobus i tak przyjedzie dopiero za godzinę...
- Jeśli Sam się zgodzi i pomożesz mi przy obiedzie, to nie ma sprawy -powiedziałem, szczerząc się do pięciolatki. Wiedziałem, że teraz rozpocznie swoje czary. Jeśli mój nowy „znajomy” (o ile tak go mogłem nazywać) nie wyrazi zgody, Alice na bank zacznie mozolny proces błagania i proszenia. Co gorsza, nie była ona taka jak większość dzieci w jej wieku. Nie poddawała się po kilkudziesięciu minutach. Niestety należała do tych wytrwałych i czasami potrafiła zawracać komuś głowę przez parę godzin. Można więc było powiedzieć, że tym moim małym przyzwoleniem, skazałem Sama na jej i (co za tym idzie) moje towarzystwo. Nie czułem się za bardzo winny z tego powodu. Chciałem się dowiedzieć więcej o porannym wypadku. Jak do niego doszło i dlaczego tak szybko wypisali go ze szpitala.
- To jak zgodzisz się na mały spacerek? -zapytałem bruneta, nie pozostawiając mu w ten sposób zbyt dużej ilości opcji.
- Chyba nie mam wyboru co? -zapytał, wymownie spoglądając na wpatrujące się niego dwie duże pary oczu.
- No nie masz -powiedziały równocześnie dzieciaki, co ostatecznie zadecydowało o wybraniu się na wspólny spacer.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, natychmiast zaatakowała nas silna fala, chłodnego wiatru. Może to i dobrze, że nie wracamy rowerem? Mniejsze ryzyko, że Alice coś po drodze złapie. Nie lubiłem, kiedy ten mały aniołeczek chorował, ponieważ stawał się jeszcze bardziej wymagający niż zazwyczaj. Nie, żeby była jakaś typowo nieznośna, jakby porównać ją do innych dzieci to wykazywała się dużą odpowiedzialnością i solidnością. Na niej jak na Zawiszy. Tyle że wymagała jeszcze większej opieki, kiedy choruje. Prawie bezprzerwy trzeba przy niej czuwać, sprawdzać, czy temperatura nie wzrosła, albo siłować się, żeby jakoś ją zbić. Ciężko wcisnąć jej w takich sytuacjach coś do jedzenia i picia, przez co ciężej jej wyzdrowieć. Dobrze, że chorowała tylko raz, może dwa do roku.
Pogoda w każdym razie była iście jesienna. Liście zaczynały spadać z drzew, gdzieniegdzie można było spotkać kasztany, a na niebie zbierały się ciężkie chmury. Ta pora roku zdecydowanie należała do moich faworytów. Kochałem ją za tą mroczną atmosferę, krótki dzień (Alice szybciej zasypiała) i częste opady deszczu. Mało kto lubi moknąć. Zawsze się tym nad wyraz dziwuję. Rozumiem, że to nie przyjemne, kiedy jest chłodno, ale gdy świeci słońce, nie ma niczego lepszego niż spadająca z nieba woda.
Trzymaliśmy się razem z Samem raczej z tyłu, a Artur i Alice biegli z przodu, co jakiś czas podnosząc z ziemi jakieś kasztany, albo liście. Wyglądali jakby znali się nie od dziś i doskonali bawili się w swoim towarzystwie.
- Przeprowadziliście się? -zapytałem mojego towarzysza, idącego krok w krok obok mnie.
- Mhm. Wcześniej mieszkaliśmy w Anglii. Pogoda była tam niemal tak samo ponura, jak tutaj -dodał z lekkim uśmiechem, jakby wspominając swoje poprzednie życie.
- Co was przywiało aż z Anglii? -zapytałem zadziwiony - Większość ludzi raczej tam wyjeżdża, niż przyjeżdża stamtąd.
- Rodzice się rozstali, a ojciec chciał wracać do swojej ojczyzny. Niestety musieliśmy pojechać razem z nim. Matka nas nie chciała...
Po tej krótkiej wymianie zdań zapadła krótka chwila ciszy, urywana co jakiś czas głośnymi rozmowami Alice i Artura. Współczułem trochę temu chłopakowi. Wiedziałem jak to być odrzucony, ale przeprowadzka do innego kraju? To musiało być straszne.
- Nie masz brytyjskiego akcentu -stwierdziłem, zdumiony swoim odkryciem.
- No nie mam -powiedział śmiejąc się cicho - Chodziłem na początku do polskiej szkoły, w domu rozmawialiśmy po polsku, więc... nie mam jakiegoś szczególnego akcentu, którym  mógłbym szpanować w towarzystwie.
- Ty przynajmniej ogarniasz angielski. Zawsze chciałem się nauczyć tego języka, ale... chyba nie ma pomiędzy nami zbytniej chemii, więc się poddałem - Sam uśmiechnął się lekko, słysząc moją ostatnią uwagę.
- To nie ma nic do chemii albo przysiądziesz, albo nie -stwierdził tonem nauczyciela.
- Ta... Coś też może w tym być. Gdybym tylko znalazł trochę czasu -westchnąłem ciężko.
Nagle dzieciaki zatrzymały się przed bramą piętrzącą się na jakieś trzy metry, za którą stała prawdziwa willa. Dom był niesamowicie duży. Ciekawe jak jego właściciele dbają o wysprzątanie go całego i zadbanie, by nie popadł w ruinę. Taki budynek musiał przecież zżerać wszelkie możliwe oszczędności. Samo malowanie od zewnątrz byłoby pewnie drogie. Cóż... widocznie niektórzy ludzie mogą sobie pozwolić na takie rzeczy. Ja chybabym nie uzbierał na takie cudo przez całe życie mojej pracy. Gdybym jakimś cudem zarabiał co miesiąc półtora tysiąca i odkładał pięćset złotych (co jest chyba niemożliwe), po roku oszczędzania miałbym dopiero sześć patyków. A taki dom musiał kosztować miliony!
- To tutaj -powiedział z lekkim uśmiechem Sam.
- Artur ty jesteś księciem! -krzyknęła Alice ze śmiechem.
Popatrzyłem ze zdziwieniem na bruneta. Choć się uśmiechał, wyglądał na smutnego. Chyba nie powinniśmy zbyt długo tu przebywać. Zerknąłem na zegarek i automatycznie zakląłem. Mieliśmy tylko dwadzieścia minut!
- Alice musimy się zbierać -powiedziałem, chwytając rękę małej blondyneczki.
- Dlaczego? -zapytała zdziwiona.
- Autobus nam zaraz czmychnie, a wtedy nici z naleśników.
- Naleśniki! -krzyknęła ucieszona dziewczynka. Szybko pożegnaliśmy się z Arturem i Samem, po czym ruszyliśmy biegiem w kierunku autobusu. Z tego wszystkiego zapomniałem wypytać chłopaka o te wszystkie istotne dla mnie rzeczy... Może jutro też go spotkam?

*****
Oto drugi już rozdział Anielich Skrzydeł, wiek akcja na razie nie jest zbyt porywająca, ale zapewniam Was, że jeszcze się rozkręci. Co bardziej istotne... widzę Was w wyświetleniach (trochę szkoda, że tylko w nich). Jest Was ogrom! Od trzydziestego lipca, aż do wczoraj codziennie witało tu około sześćdziesięciu osób (oczywiście możliwe, że ktoś witał tu parę razy, co nie zmienia faktów, że to naprawdę dużo wyświetleń). Skąd tu tylu Was jest? Nie mam pojęcia. W każdym razem zachęcam do komentowania (to bardzo motywuje oraz pomaga poprawić błędy i koncept) i oceny opowiadania! 

czwartek, 28 lipca 2016

Opowiedz mi coś o sobie - Prolog

Ten odór, krzyki, dym. Patrzę w prawo, widzę koszmar. Zerknę w drugą stronę, a po paru sekundach przede mną pojawia się mrok. Próbuję go rozedrzeć. Nie udaje się mi. Ciepły, czarny koc dusi mnie ze wszystkich stron. Chcę odetchnąć, ale coś mi zabrania. Czyżby ten strach ściskający mnie za gardło? Nie mogę się od niego uwolnić. A może tego nie chcę? Co bym w końcu zrobił, gdybym dostatecznie oddalił się od tego miejsca? Mógłbym się zabić... W ten sposób już na zawsze pozbędę się mojego jedynego problemu -egzystencji. Ludzie od lat mówią, że życie jest najcenniejszym darem, jaki kiedykolwiek mogli otrzymać. Czy to prawda? A jeśli nie, to dlaczego wszyscy kłamią?
Dokąd uciec w świecie przepełnionym złem? Gdziekolwiek spojrzysz, widzisz cienie senne koszmary czekające na twój nieuchronny koniec. Próbujesz się im przeciwstawić, zostajesz zgładzony. Taki jest naturalny porządek tego świata. A mimo to przez cały czas starałem się myśleć inaczej. Pragnąłem żyć całym sobą. Nie uciekać przed problemami, stawiać im czoło... Wczoraj stwierdziłem jednak, że to niemożliwe.
- Zabiję wszystko, co się rusza!!!-usłyszałem, tak dobrze znany wrzask mojego ojca. Kolejna zwyczajna noc. Jak zwykle niezwykle głośna. Usłyszałem brzęk kilkudziesięciu butelek po piwie. Pewnie znowu przewróciły się jak domino na białym dywanie, mieszczącym się w salonie. Zatrząsłem się lekko pod wpływem szybkich kroków mojego ojca, który właśnie przemierzał korytarz. Szybkie walenie w moje drzwi i kolejny pijacki krzyk:
- Otwieraj natychmiast!!!
Ciaśniej opatuliłem się moim granatowym kocykiem. Tylko on był jedyną miękką i ciepłą rzeczą w tym domu. Pomimo że miałem już siedemnaście lat, nadal wierzyłem, że ten kawałek materiału daje mi jakąś anielską ochronę... Drzwi zaczęły głośno trzeszczeć. Jak dobrze, że zamek wytrzymywał. Nie chcę nawet pomyśleć, co by było, gdyby się zepsuł. Nagle do mych uszu dobiegł kolejny niepokojący odgłos. Dźwięk tłuczonego szkła. Hałas tworzył się tuż, przy wrotach, strzegących mojej kryjówki.
~ Znowu rozbija talerze...-przeszło mi przez głowę, po czym szybko wyciągnąłem dłoń po swój telefon. W zastraszającym tempie wydusiłem krótki trzycyfrowy kod, mający ocalić mnie przed kolejnym nocnym koszmarem.
- Halo? Tutaj Komisariat Poznańskiej Policji. Rozmowa ta jest obecnie nagrywana i może zostać wykorzystana w razie... Halo? Czy ktoś tam jest? Halo?!
- Pomocy! -krzyczę, przytłumionym przez moje własne ręce głosem. Dlaczego zasłoniłem swe usta? Aż tak boję się własnego domu? Funkcjonariusz znowu mnie nie usłyszał, co wskazywało na to jego pożegnalne mruknięcie:
- ...cholerne szczeniaki....

środa, 27 lipca 2016

Aniele Skrzydła - Rozdział 1

Spotkanie zniszczonego skrzydła


To była długa, bezsenna noc. Nie wiem, dlaczego w ogóle zadałem sobie tyle trudu, by chociażby próbować zasnąć, skoro zdawałem sobie sprawę, że ten błogi stan nie spotka mnie i tym razem. Moja bezsenność ostatnio nabierała zupełnie innego znaczenia. Nie spałem już trzy dni z rzędu i o dziwo czułem się całkiem dobrze. Nie bolała mnie głowa, nie robiło mi się słabo... no może byłem bardziej głodny niż zazwyczaj, ale coś za coś: albo regenerujący i zasilający w energię sen, albo szybka posilająca kanapka z serem i pomidorem. Nie wiedziałem do końca co było powodem mojej małej "choroby". W internecie przeczytałem, że bezsenność może być wywołana, cytuję: wieczorne oczekiwanie z napięciem i lękiem na to, jaka okaże się kolejna noc (samo to zdanie niezwykle mnie bawiło) albo (o wiele zabawniejsze według mnie) zaburzenia psychiczne. No i w tym wypadku miałem wypisany krótką listę schorzeń, np.: epizod depresji, epizod manii (ciekawe jakiej, twórczej, czy morderczej?), zaburzenia lękowe, schizofrenia, zespół abstynencyjny, toksykomania. Zastanawiałem się przez chwilę, co oznaczają ostatnie hasła, ale nie chciało mi się już dalej szukać i śmiać się z tych informacji. Nie zrozumcie mnie źle. To nie tak, że nie wierzyłem we wszechwiedzącą Wikipedię, ale porównując siebie do tych chorób o trzeciej nad ranem, naprawdę było mi do śmiechu. Pewnie rżałbym jak koń, gdyby nie moja pięcioletnia siostrzyczka śpiąca tuż koło mnie. Jak dobrze, że miała kamienny sen, bo inaczej matka nieźle by mnie sprała, gdyby się dowiedziała, że malutka Alice nie może spać po nocach, przez takiego durnia jak ja. Cóż... nie dziwiłbym się, gdyby moja macocha tak postąpiła. Sam bym to zrobił. Co jak co, ale ta mała dziewczynka była zbyt ważna dla naszej malutkiej, trzyosobowej rodzinki, żeby narażać ją na coś takiego jak senność w trakcie przedszkolnych zabaw, czy porannym śniadaniu. Właśnie skoro mowa o śniadaniu... która godzina?
Zerknąłem na zegarek stojący, tuż koło kanapy, na której spałem razem z Alice. Czerwone, żarzące się lekko cyfry wskazywały godzinę piątą pięćdziesiąt pięć. Zakląłem cicho, po czym szybko wstałem, uważając przy tym, żeby nie obudzić pięciolatki. Gdyby do tego doszło, pewnie chciałaby iść ze mną po chleb, a później byłaby nieprzytomna przez cały dzień. Podziękuję. Jej humorki czasami były nie do zniesienia, a co dopiero, kiedy chciałoby jej się przy tym spać. Nie chciałem nawet o tym myśleć. Znalazłbym się wtedy niechybnie w koszmarze. Zerknąłem na śpiącą pięciolatkę. Czasami wyglądała jak prawdziwy aniołek. Długie, jasne włosy i duże niebieskie oczy. Kiedyś wyrośnie na przepiękną kobietę... Ciekawe, czy będzie wtedy pamiętała o swoim braciszku?
Poszedłem szybko do salonu i wciągnąłem na siebie dżinsy i zmieniłem podkoszulek z dziurawego, na ten z długim rękawem wyglądający na prawie niezniszczony. Poskładałem szybko swoją prowizoryczną piżamę, po czym wyszedłem z domu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Jeśli Alice obudzi się, zanim przyjdę, będzie wiedziała, że poszedłem do sklepu. I że ją zostawiłem... Muszę się pośpieszyć, bo inaczej mała będzie miała na mnie focha do końca śniadania i nic nie zje.
Szybko zbiegłem po schodach wyniszczonej ze starości kamienicy, po czym wyszedłem na chłodne, jesienne powietrze. Musiałem się trochę rozruszać, bo inaczej zamarznę na kość, a wtedy moja misja przyjścia ze świeżym chlebem nie wypali, tak jak ją zaplanowałem. Szedłem nierówną drogą na przedmieściach. Z faktu, że dopiero za jakiś czas słońce pojawi się na niebie i teraz towarzyszyła mi tylko szara poświata, często potykałem się o wystające kamienie. Od zawsze byłem za bardzo niezdarny... może dlatego ojciec mnie porzucił? Mój humor natychmiast się pogorszył. Nie lubiłem wspominać tego człowieka. Na początku rozwiódł się z moją mamą i zabrał mnie ze sobą, bynajmniej nie z mojego wyboru (zadecydował tak sąd). Po pół roku ożenił się z obecną macochą. Okazało się, że miał z nią dziecko, które już na ich ślubie miało trzy lata. Za to na końcu jego historii, jakby nie dość tych wszystkich przebojów, odszedł od macochy jakiś rok temu, tłumacząc się, że do siebie nie pasują. Miałem ochotę zaśmiać się mu wtedy w twarz. Nie ma co. Był z niego cholernie odpowiedzialny ojciec, tak przynajmniej mówił sędzia, kiedy wydawał wyrok odseparowania mnie od matki. Niby była ona alkoholiczką, ale wolałem już przebywać z nią i jej humorkami, niż z macochą, która zachowywała się, jakby czekała tylko i wyłącznie na jakiś przykry wypadek, który spowoduje moją śmierć.
Odtrąciłem od siebie te wszystkie myśli. Nie chciałem dłużej zawracać sobie głowy moją rodziną. Na chwilę obecną tylko Alice się dla mnie liczyła. Ona była jedynym światełkiem nadziei, w tych odmętach lodowatej, morskiej wody. Na początku tylko ona się mną interesowała, a później nawet broniła, kiedy przydarzały mi się „małe wypadki” w związku z moją naturą niezdarnika. Często wypadały mi różne talerze z rąk, czy przewracałem się na prostej. Niby nic, ale nienawidziłem siebie za każdą chwilę nieuwagi, która sprawiała, że zyskiwałem nowe „trofea” na mojej skórze. Największym chyba była blizna na udzie, którą otrzymałem, kiedy nieumyślnie wypadł mi nóż z ręki i wbił się prosto w moją kościstą nogę. Bolało jak cholera.
Nagle zobaczyłem nikłą, szarą łunę na horyzoncie. Musiałem się pośpieszyć, bo nie zdążę odprowadzić Alice do przedszkola na czas. Szybko pobiegłem przez park będący przede mną, co nie było chyba zbyt dobrym pomysłem, zważywszy na porę i samo miejsce. Za drzewami często czaili się drobni złodzieje i dilerzy narkotyków, więc nie miałem zamiaru zatrzymywać się ani na chwilę. Tak moi drodzy państwo. Takie są właśnie uroki mieszkania w takiej dzielnicy jak ta. Niby nie rozegrało się tu najwięcej interwencji policji w mieście, ale czasami o północy odbywały się tu niezłe hulanki, przy których lepiej było nie wychodzić z domu.
W każdym razie dalsza podróż do sklepu upłynęła mi bardzo szybko (mój sprint co prawda nie był zbyt okazały, ale wystarczył, bym poczuł się trochę pewniej, niż spacerując po ciemnych zgliszczach o szóstej rano). Wchodząc do "Społem", przywitał mnie cichy dzwoneczek umieszczony w rogu drzwi. Pierwszym co zobaczyłem, gdy znalazłem się w środku, była stara, nigdy niezmieniająca się sprzedawczyni. Podszedłem do niej i poprosiłem ją o to, co zwykle: chleb i drożdżówkę dla Alice.
- Podziwiam pana -stwierdziła właścicielka, gdy brałem siatkę z zakupami - Ja nigdy nie byłabym w stanie wstać tak wcześnie, żeby kupić chleb i drożdżówkę. Tym bardziej że mieszkasz z jakieś piętnaście drogi stąd.
Kobieta znała mnie bardzo dobrze. Nasz mały rytuał kupowania i szukania odpowiedniej drożdżówki dla małej trwał już dobry rok i jeszcze ani razu przez te trzysta sześćdziesiąt pięć dni go nie przerwaliśmy. Nie wiem, co by się stało, gdyby zamknęli ten sklepik. Chyba bym musiał wstawać o wiele wcześniej niż dzisiaj.
- Nie ma co mnie podziwiać -stwierdziłem, wychodząc ze sklepu - Poza tym chodzę na skróty.
- Chłopcze, ale chyba nie przez zagajnik? Wiesz przecież, co się tam wyprawia...
- Spokojnie -powiedziałem z lekkim uśmiechem i obserwując staruszkę. Jej siwe włosy przez chwilkę wydawały się jeszcze bielsze niż zazwyczaj. - Nie chodzę przez zagajnik -skłamałem, po czym wyszedłem ze sklepu. Nie lubiłem tak okłamywać tej kobiety. Tym bardziej że czasami zbytnio przypominała mi moją świętej pamięci babcię. Mimo że znamy się dopiero rok, wiedziała o mnie naprawdę dużo. Nadal z uśmiechem przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie. To było jeszcze, wtedy kiedy macocha przebywała rankami w domu. Pewnego dnia leżała tak skacowana na kanapie, że nie mogłem jej w żaden sposób dobudzić, więc postanowiłem sam zaprowadzić Alice do przedszkola i po drodze kupić jej małe śniadanie. Pamiętam, że bardzo się spieszyliśmy i kiedy wszedłem do sklepu, zahaczyłem się o coś i padłem jak długi na brudną od piachu podłogę. Nie byłbym sobą, gdybym przy okazji nie rozciął przy okazji wargi i nie otarł do krwi łokcia... Jak moja mała siostrzyczka się wtedy wystraszyła. Do dziś pamiętam, jak szybko ją do siebie przytuliłem, gdy tylko zaczęła płakać, uważając, żeby nie pobrudzić jej szkarłatną cieczą. Na szczęście właścicielka sklepu jak zawsze stanęła na wysokości zadania i powiedziała głośno:
- Nie płacz aniołeczku to, że twój braciszek jest ofermą, nie oznacza, że cały świat ma się zalać nagle łzami.
Słowa te sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech, którego od dłuższego czasu, nie mogłem wymusić, nawet podczas zabaw z Alice. Mała wtedy też się uspokoiła, widząc, że nagle sprzedawczyni poprawiła mi humor. Później spędziliśmy trochę czasu na opatrywaniu mojej rany. Spóźniłem się wtedy na lekcje, ale było warto. Alice uśmiechała się do końca tygodnia, przypominając sobie miłą staruszkę ze sklepu i chcąc ją jak najczęściej odwiedzać. To mi przypomniało, że muszę się pośpieszyć. Lepiej, żeby mała nie wiedziała o mojej samotnej podróży do spożywczaka.
Powrotna droga, również przebiegła bez niespodzianek (nie licząc momentu, kiedy walnąłem się gałęzią prosto w twarz). Kiedy wszedłem do domu Alice nadal spała. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że się nie przebudziła. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz, po czym zerknąłem na zegarek. Zakląłem pod nosem, wstawiając wodę na herbatę. Było już późno. Szósta dwadzieścia trzy. Podszedłem do pięciolatki pogrążonej w śnie. Nie chciałem jej budzić. Wyglądała na taką spokojną... może zrobimy sobie dzisiaj wolne? Zanim pomyślałem o dniu wagar, już wiedziałem, że to zły pomysł. Nie chciałem mieć większych kłopotów w szkole niż do tej pory. I tak już spóźniałem się prawie zawsze na początkowe lekcje i musiałem urywać się z pięć minut przed końcem ostatnich. Nie chciałem zarobić wśród nauczycieli jeszcze gorszej opinii, tym bardziej że niezbyt powodziło mi się w sprawach naukowych. Może to zabrzmieć jak tania wymówka, ale zwyczajnie nie miałem na to czasu. Gdy wychodziłem ze szkoły, musiałem zajmować się Alice (czasami spotykał mnie taki mały cud, kiedy zdążyłem odrobić lekcje, kiedy pięciolatka usypiała na pół godziny). Nim się obejrzałem, była już pora kolacji, a zaraz po niej czas gaszenia świateł. Owszem, często robiłem sobie zdjęcia podręczników i uczyłem się z nich, kiedy mała zasypiała, ale rzadko, kiedy zdążyłem przerobić zadany mi materiał przez pięć godzin i wcisnąć w to, chociażby trzy godzinki snu. Na szczęście macocha nie narzekała zbytnio na moje oceny. Uważała, że i tak należę do ludzi, którzy w przyszłości spowodują zniszczenie tego kraju i jego stopniową degradacje. Sądziła po prostu, że się do niczego nie nadaję. Nic dziwnego... moje dwie lewe ręce są tego doskonałym przykładem.
- Alice. Pora wstawać -powiedziałem tuż nad jej uchem i lekko potrząsając. Dziewczynka lekko otworzyła w odpowiedzi oczka, a po chwili z powrotem je zamknęła i zakopała się pod nadal ciepłą kołdrą.
- Nie chcę... -jęknęła, zaciskając swoje rączki na pościeli i próbując się przede mną ukryć. Westchnąłem cicho, po czym uśmiechnąłem się najszerzej, jak umiałem, po czym rozejrzałem się dookoła, jakbym chciał się upewnić, że jesteśmy sami, po czym zbliżyłem lekko głowę do ucha dziewczynki i szepnąłem:
- Jeśli nie wstaniesz, nie wyjawię ci pewnej tajemnicy...
Już po paru sekundach ujrzałem złote włosy i szeroko otwarte oczy, wpatrujące się we mnie z zaciekawieniem.
- Jakiej tajemnicy? -zapytała mała, ale ja już wychodziłem z pokoju, bo usłyszałem jak gotująca się woda wprawia nasz czajnikowy gwizdek w lekkie drgania. Nie chciałem robić hałasu o szóstej nad ranem, więc szybko go zdjąłem, po czym odczekałem jeszcze chwilę, by woda odpowiednio się nagrzała. Następnie zalałem szklankę herbaty dla małej. Bez zastanowienia wsypałem do niej jeszcze dwie łyżeczki cukru i wymieszałem, wyjmując przy okazji torebkę. Nie przejmowałem się małymi kryształkami cukru, które przez przypadek znalazły się na blacie szafki, czy zimnych już teraz kropel herbaty. Taka moja natura. Nie potrafię nic zrobić, bez małego bałaganu, czy przypadkowego potknięcia.
- Marcin! Jaką tajemnicę?! -krzyknęła dziewczynka, wbiegając w piżamie do kuchni i siadając przy stole, gdzie czekała już na nią drożdżówka i ciepła herbata.
Usiadłem naprzeciwko dziewczynki z kromką chleba posmarowaną cienką warstwą masła i bezprzekonania zacząłem ją gryźć. Ostatnio za mało jem... To nie moja wina, po prostu nie widzę niczego, na co miałbym jakąś ochotę. A skoro nic mnie nie interesuje, po co miałbym to kupować? Żeby później wyrzucać?
- Wczoraj, jak już zasypiałaś, do pokoju wleciała wróżka i powiedziała mi, jak się tworzy tęczę -powiedziałem z szerokim uśmiechem, obserwując reakcję dziewczynki. Była ona jedyna w swoim rodzaju. Na początku mała ukazała całkowicie zaskoczoną twarz, później krótką podejrzliwą minkę, a na samym końcu ujrzałem bezgraniczne zaufanie żarzące się głęboko w jej oczach.
- Jak? -zapytała z szeroko otwartą buzią.
- Powiem ci, jeśli będziesz gotowa za piętnaście minut -powiedziałem, wyrzucając resztę chleba (no dobra, prawie całą kromkę) do kosza. Nie musiałem się odwracać. Wiedziałem, że Alice skończyła już jeść drożdżówkę i pobiegła się ubrać. Często bawiłem się z nią w ten sposób. Mówiłem jej, jak to się dzieje, że para wylatuje z czajnika, albo wody jest teoretycznie więcej, kiedy się ją zamrozi. Dziewczynka bardzo lubiła takie zabawy, a ja dzięki temu czułem się trochę dumny, ponieważ w jakiś sposób dbałem o jej edukacje. Ciekawe, czy kiedy dorośnie, zapamięta te moje małe ciekawostki?
Gdy skończyłem zmywać oraz pakować swoje podręczniki i zeszyty, do salonu wbiegła ubrana już Alice. Muszę przyznać, że z każdym dniem udawało się jej to robić coraz szybciej i precyzyjniej. Podszedłem do niej i poprawiłem jej lekko bluzkę, która się odrobinę przesunęła. Przed wyjściem kazałem jej założyć puchową kurtkę, a sam wciągnąłem przez głowę czarną bluzę. Dzisiaj naprawdę zapowiadało się na jeden z chłodniejszych dni, nie mogłem dopuścić do tego, żeby mała zamarzła mi na śmierć.
- To, co ci powiedziała wróżka? -zapytała dziewczynka, zbiegając szybko za mną po schodach.
- Że potrzeba małych kropelek wody albo kryształowego trójkąta i duuuużo słońca -powiedziałem, a po chwili zastanowienia dorzuciłem jeszcze - A! I trzeba wypowiedzieć pewne zaklęcie.
- Zaklęcie?! -krzyknęła zdziwiona dziewczynka, kiedy wyciągałem z piwnicy mój rower z siodełkiem przeznaczonym dla dzieci.
- Mhm -potwierdziłem, pomagając dziewczynce zająć swoje miejsce - Nie jest trudne, jeśli chcesz, mogę cię nauczyć.
- Tak! -krzyknęła uradowana, zapinając z moją pomocą pasy bezpieczeństwa.
- Ale dopiero wtedy, jeśli będziesz się odpowiednio zachowywała w czasie jazdy...
- Dobrze!
Co ja rozumiałem przez odpowiednie zachowywanie się podczas jazdy? Trudno jechać z dużym obciążeniem, przechylającym się raz to w jedną, raz w drugą stronę i krzyczącym do mnie, żebym szybko spojrzał w jakimś kierunku. Musiałem być skupiony na drodze, więc takie zachowanie czasami bardzo mnie denerwuje. Boję się, że kiedyś przez to spowoduje wypadek. Jednak z drugiej strony nic nie mogę na to poradzić. Przystanek autobusowy jest oddalony od tego budynku z jakiś kilometr, a do tego interesujący nas autobus jechałby już przed szóstą godziną. Nie mogłem się włóczyć z Alice na rękach przez tak długi okres (przedszkole otwierają dopiero za dwadzieścia ósma, a to i tak tylko wyjątkowo dla niektórych dojeżdżających dzieci). Ostatni raz zerknąłem na zegarek: siódma czterdzieści trzy. Westchnąłem zrezygnowany. Znowu się spóźnię do szkoły.
Nie zastanawiając się już dłużej nad niczym, wsiadłem na rower, a po krótkim łapaniu równowagi z podwójnym obciążeniem, włączyłem się do ruchu. Jak dobrze, że tak wcześnie rzadko kiedy można było dostrzec samochody. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby pewnego razu złapałaby mnie policja. Taka jazda jest w ogóle dozwolona? Nie wiedziałem, ale na obecną sytuację, wydawała mi się najrozsądniejszą opcją. Nie wiem, co zrobię zimą. Chyba zaczniemy jeździć autobusami...
Otrząsnąłem się lekko i skupiłem z powrotem na drodze. Dwa zakręty w prawo, jeden w lewo, długa prosta, później duża pochyła górka, na której stało przedszkole. Nadal pamiętam, jak na samym początku nie mogłem, pod nią podjechać i byliśmy z Alice zmuszeni do małego spacerku pod górkę. Teraz jednak jazda pod taką pochyłość nie sprawiała mi żadnego problemu. Trening czyni mistrza co?
Gdy dotarliśmy do budynku, szybko zatrzymałem rower, odpiąłem siostrzyczce pasy i postawiłem ją na ziemi, przy okazji zdejmując z szosówki fotelik, który zwykle zostawiałem w budynku. Następnie oparłem mój mały pojazd o ścianę i wbiegłem z dziewczynką szybko do szatni, gdzie mogła ściągnąć kurtkę i zmienić buty. Na szczęście była już przyzwyczajona do szybkiego przebierania się, bo po paru minutach widziałem już ją zwartą i gotową.
- Zuch dziewczyna -powiedziałem, tarmosząc lekko jej włosy i odprowadzając do sali, w której znajdowały się już inne dzieci.
- Marcin! -krzyknęła, nagle przypominając sobie o czymś ważnym - Jak brzmi to zaklęcie?
No tak... zaklęcie... Rozejrzałem się szybko wokół i zbierając poszczególne nazwy przedmiotów, ułożyłem krótką rymowankę:
- Kwiaty, słońce, deszcz i chmury, tęczy wyczarują góry.
Dziewczynka zmarszczyła brwi i powtórzyła po mnie krótką rymowankę.
- Zapamiętałaś? -zapytałem z lekkim uśmiechem.
- Tak! -krzyknęła uradowana, śpiewając w kółko te parę zmyślonych przeze mnie słów. Mała robiła aż tyle hałasu, że dzięki niej przedszkolanka bez problemu zauważyła naszą obecność. Szybko podeszła do nas i uśmiechnęła się uprzejmie.
- Wrócę po nią po południu -powiedziałem tylko z lekkim uśmiechem, po czym przybiłem z Alice piątkę i poleciałem jak burza do mojego roweru. Już po paru sekundach mnie nie było. Mknąłem niczym niezatrzymana przez nikogo strzała. Już dawno nauczyłem się ignorować zbyt szybko przesuwające się przed moimi oczami obrazy. Zdawałem sobie sprawę, że to niebezpieczne tak jeździć, ale na swój własny sposób kochałem tę prędkość. Sprawiała, że moje brązowe włosy mknęły we wszystkie możliwe strony, a zielone oczy śmiały się czystą, szaleńczą radością. Kiedy tak mknąłem przez prawie proste drogi, czułem się, jakby wyrastały mi skrzydła i unosiły mnie one wysoko nad tą nieprzychylną ziemią. Jak gdyby chciały mnie ocalić od zła, ukrywającego się na tej planecie. Może poniekąd właśnie to robiły? Niewykluczone, że szybki wiatr odcinał mnie od realistycznego świata i posyłał do tego przesyconego adrenaliną i chłodem. Na swój sposób bardziej przepadałem za tą drugą rzeczywistością. Nawet jeśli było w niej czasem cholernie zimno.
Nagle podniosłem głowę i zdałem sobie sprawę z paru rzeczy. Wspominałem już wcześniej o mojej niezdarności? Jeśli nie to teraz o niej mówię. Ja, rowerzysta, uczeń z ciężkim kilogramowym plecakiem na plecach, jechał rozpędzony (z jakieś 60-70 km/h), a przed nim pewien samochód wpadł na drzewo, a na środku drogi leżał jakiś czarnowłosy chłopak, rozpłaszczony prawie na całym asfalcie. Umówmy się. Sytuacja nie była za ciekawa, tym bardziej że z jednej strony był las, a z drogiej barierka odgradzająca ulicę od małego urwiska. I co ja mogłem innego zrobić?! Jedynym pomysłem, na jaki wpadłem przez to kilka sekundt, było gwałtowne hamowanie, lecz kiedy zauważyłem, że nic ono nie daje, skierowałem rower w kierunku samochodu i zeskoczyłem z niego, mając ślepą nadzieję, że nic się nie stanie ani jemu, ani mnie. Cóż... na nadziei się skończyło. Przeturlałem się w dół górki z cholernie dużą szybkością. Nadal nie wiem, jakim cudem niczego nie złamałem. Chyba po prostu miałem jakiegoś zrąbanego farta. W każdym razie zatrzymałem się dopiero z jakiś metr od leżącego na ulicy chłopaka i przez pewien czas pozostałem nieruchomy, by być do końca przekonanym o tym, że jeszcze żyję. Serce waliło mi jak opętane. Najzabawniejszym rzeczą było jednak to, co w tamtym momencie pomyślałem: Gdybym tu zginął, to kto zająłby się Alice? Macocha wreszcie byłaby zadowolona ze mnie...tak długo czekała na moją śmieć. Ta błaha na swój sposób myśl, wyrwała mnie szybko z letargu, w którym się pogrążyłem przez dwie minuty. Postanowiłem, że spróbuję się podnieść i ogarnąć sytuację. Pierwszym co zrobiłem, było zorientowanie się w sytuacji. Na początku sprawdziłem, czy kluczyki od samochodu są wyciągnięte, a sam pojazd nie zagraża wybuchem. To, co zobaczyłem wewnątrz auta, zmroziło krew w moich żyłach. Za kółkiem siedziało małżeństwo. Całe we krwi. Wrzasnąłem, po czym, szybko wyciągnąłem komórkę i wykręciłem numer sto dwanaście. Kiedy słyszałem, niekończące się sygnały, zastanawiałem się tylko nad jednym: Co ja im miałem im powiedzieć? Pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji. W czasie liczenia sygnałów podszedłem ostrożnie do chłopaka leżącego na środku drogi, myśląc, że on prawdopodobnie też okaże się trupem. Ku mojemu zdziwieniu i uldze, klatka czarnowłosego unosiła się stopniowo, więc widocznie oddychał. Chciałem zapytać, czy nic mu nie jest, ale w tym momencie z mojej wysłużonej noki usłyszałem szorstki kobiecy głos:
- Dodzwoniłeś się pod Europejski Numer Alarmowy...
- Potrzebuję pomocy! -wrzasnąłem spanikowany - Jechałem rowerem i natrafiłem na wypadek. Dwoje ludzi jest jeszcze w samochodzie. Są cali we krwi, nie wiem, czy oddychają. Samochód ma włączony silnik, a na asfalcie leży jakiś nieprzytomny chłopak, który na razie oddycha.
- Gdzie? -zapytała opanowanym głosem kobieta.
- Zjazd z ulicy Derkowskiej. To jest ta droga prowadząca prosto z przedszkola do centrum miasta...
- Już wysyłam karetkę, policję i straż pożarną. O ile dobrze pamiętam, ta droga jest jedno kierunkowa, prawda?
- Tak.
- Dopilnuj, żeby więcej samochodów nie spowodowało większego karambolu i zajmij się tym chłopakiem. Podaj mi jeszcze swoje imię i nazwisko... ile masz lat?
- Marcin Sokół, 17 lat.
Usłyszałem jeszcze, jak mamrocze moje personalia pod nosem. Pewnie zapisywała je na kartce i sprawdzała w bazie danych, czy to nie fejk.
- Uważaj na siebie. Za parę minut powinieneś usłyszeć alarm służby zdrowia. Nie zbliżaj się do samochodu! -powiedziała na odchodnym.
- Dobrze -mruknąłem pod nosem. Nie wiedziałem za bardzo co mam zrobić. Dziwna sytuacja... Zastanawiałem się przez chwilę, co mogłoby przypominać trójkąt odblaskowy, ale nie znalazłszy niczego, pochwyciłem swój rower i ustawiłem go na środku drogi z jakiś metr od leżącego czarnowłosego. Następnie podszedłem do chłopaka oraz upewniłem się, że na pewno regularnie oddycha. Gdy uspokoiłem się już trochę, ułożyłem go w pozycji bocznej ustalonej. Pozostało mi czekać. Nie ukrywam. Bardzo się wtedy bałem. No bo w końcu, zaraz ten cholerny samochód mógł wybuchnąć w powietrze, a chłopak, który przede mną leżał, ot tak sobie umrzeć. Jak dobrze, że Alice nie było ze mną...
Nagle przeżyłem kolejny zawał. I nie. Nie był to niespodziewany odgłos pędzącej w to miejsce karetki, chociaż takowy również miał miejsce. Chłopak, który jeszcze parę minut temu wyglądał, jak oddychający trup otworzył oczy. Zdziwiło mnie to jak bardzo jego niebieskie tęczówki i długie rzęsy odznaczały się na tle białej jak mąka twarzy. Choć jego źrenice na wpół zasłonięte były przez powieki i tak spojrzał na mnie zbłąkanym i... może trochę przestraszonym wzrokiem?
- Czy to już koniec? Czy to wszystko się nareszcie skończyło? -usłyszałem cichutki głosik.
- Co się skończyło? -zapytałem zdziwiony, patrząc na wymęczonego chłopaka. O dziwo był chudszy ode mnie, ale jego strój bardzo przypominał mój: czarna bluza, ciemne dżinsy i jakaś bluzka pod spodem. Chciałem go zapytać, jak się nazywa, ale w tym momencie ujrzałem czerwono-niebieskie światła karetki i donośnie brzmiący dźwięk jej alarmu. Moją uwagę zwrócił jeden fakt. I wcale nie było to szybkie wybiegnięcie dwóch sanitariuszy z ciężarówki i podbiegnięcie do samochodu w celu uratowania nieprzytomnych pasażerów. W kącikach oczu nastolatka pojawiły się łzy. Zdziwił mnie ten widok. Dlaczego płakał?
Trzeci mężczyzna podbiegł do mnie i zapytał, czy wszystko ze mną w porządku i co z leżącym na ziemi chłopakiem. Gdy upewnił się, że brunet jako tako funkcjonuje, podbiegł pomóc kolegom.
- Dlaczego Bóg nie istnieje? -zapytał, a raczej wyszeptał czarnowłosy, roniąc kolejne łzy. Patrzyłem na niego zdumiony. Coraz bardziej żałowałem, że nie poszłem dzisiaj na wagary.

*****
Oto moje pierwsze opowiadanie tego typu. Mam nadzieję, że w przyszłości stanie się ono całkiem niezłą historią, w której postaram się umieścić jak najwięcej emocji. Na razie pozwolę jednak żyć bohaterom własnym życiem. Ciekawe co z tego wyniknie prawda? 
Miło będzie, jeśli pozostawicie poniżej po sobie jakiś ślad (jestem osobą, która często potrzebuje pilnej krytyki i pochwał, by ją właściwie zmotywować). Chciałabym również wiedzieć co sądzicie o tej historii, pomyśle, sposobie napisania. Mam nadzieję, że uda mi się odpowiednio w przyszłości Was zaskoczyć oraz nie rozczarować.
-Siódemka