czwartek, 4 sierpnia 2016

Aniele Skrzydła - Rozdział 2

Palone Pierze

Gdy tylko uporano się z przeniesieniem małżeństwa do szpitala, policja zaczęła dokładnie przesłuchiwać mnie odnośnie zamieszania, jakie rozegrało się przed chwilą. Starałem się w trakcie zeznawania uwzględnić wszelkie szczegóły wypadku, ale nie za bardzo mogłem się skupić na tym zadaniu. Cały czas myślałem o szkole, do której nie poszedłem i o Alice, po którą mogę nie zdążyć, przyjść na czas do przedszkola. Nie chciałem jej zawodzić, ale widocznie policja miała co innego do powiedzenia w tej sprawie. Oczywiście mówiłem, że teraz skoro nie mam roweru, musiałbym już iść z tego dusznego komisariatu, by dotrzeć do budynku przed trzecią, oni jednak po dwu godzinnych przesłuchaniach stwierdzili, że powinienem przejść się jeszcze do szpitala, by lekarze mogli mnie dokładniej zbadać. Na moje nieszczęście nie tylko funkcjonariusze na to nalegali, ale i również sanitariusze, którzy przyjechali po parę w średnim wieku i chłopaka, który jak twierdzili, był w lekkim szoku. To jak się znalazł na tej wąskiej drodze, nadal stanowiło dla mnie swoistą zagadkę. Może zgubił się w lesie, a później wyskoczył na drogę, by znaleźć jakąś pomoc? Ta... zamiast niej otrzymał niezły wstrząs mózgu....
- A teraz spójrz w górę -polecił lekarz, oślepiając mnie równocześnie zbyt jasnym, jak na moje standardy, światłem -Wygląda na to, że nic ci nie jest -powiedział zadowolony, a kiedy zbierałem się już do wyjścia dodał - Przyjdź za parę tygodni na kontrolę, to wtedy będziemy stu procentowo pewni, że jesteś zdrowy.
Zmarszczyłem lekko brwi i spojrzałem zdziwiony na mężczyznę.
- To teraz nie można tego sprawdzić?
- Wiesz chłopcze, nigdy nie wiadomo, zawsze lepiej się upewnić.
Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi na tę uwagę i wyszedłem z gabinetu pana Fredri, wcześniej się z nim żegnając i dziękując za przebadanie. Miałem wrażenie, jakbym spędził tam cały dzień. Tyle rzeczy wydarzyło się od rana, a nie ma jeszcze drugiej! O czym to świadczy? Chyba mogę nazwać się w tym momencie człowiekiem produktywnym. Zawsze chciałem robić dużo rzeczy w ciągu jednego dnia. Moje marzenie nareszcie się spełniło! Entuzjazm, który przez dłuższą chwilę mnie napędzał, nagle uleciał. Miałem dziesięć złotych, za które musiałem zapłacić za autobus dla mnie i Alice oraz kupić coś na obiad. Niedobrze... Na dodatek, jeśli chciałem zdążyć na przystanek autobusowy, tak żeby odebrać małą na czas, powinienem natychmiast iść do sklepu i kupić w kiosku bilety. Zastanowiłem się przez chwilę. Miałem pół godziny... Dam radę. Szkoda, że rower do niczego się już nie nadawał...
Wyszedłem szybko ze szpitala. Nienawidziłem w nim przebywać, a tym bardziej, kiedy mnie badano. Odnosiłem wtedy wrażenie, że lekarze zmówili się przeciwko mnie i za wszelką cenę chcą przypisać mi jakąś chorobę (chociaż nie wszyscy tacy byli, większość zazwyczaj chciała odbębnić swój dyżur i wrócić do domu). Kiedy byłem mały, mama bardzo rzadko posyłała mnie do lekarza, nawet kiedy chorowałem, sama próbowała mnie uzdrowić. Zazwyczaj z pomocą internetu bezproblemowo jej to wychodziło, lecz pewnego razu, kiedy miałem drobny wypadek (szklana butelka roztrzaskała mi się o głowę) natychmiast zadzwoniła po pogotowie. Do dziś pamiętam, jak bardzo wydawała się przerażona. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, głaskała mnie po głowie i uspokajała. Problem był jednak taki, że to nie ja panikowałem, a właśnie ona. Ba! Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się nawet, dlaczego zadzwoniła po pogotowie! Wszystko wyjaśniło się, kiedy spojrzałem w lustro. Moja blada twarz była cała we krwi, a włosy wręcz nią przesiąknięte. Odłamki szkła sterczały z czaszki niczym korona lodowego księcia. Możecie zwalić to na zbyt dużą utratę czerwonych krwinek, ale myślałem wtedy, że cały ten widok jest na swój sposób piękny. Zielono-czerwone rozbłyski wydawały się zbyt magiczne, by mnie zaniepokoić. Wtedy pociemniało mi przed oczami i zemdlałem. Operacja wyciągania szkła trwała całą noc. Ojciec nie poniósł za nią żadnych konsekwencji (tak to on roztrzaskał mi butelkę o czaszkę), gdyż mama powiedziała policji, że butelka spadła z szafki, kiedy próbowałem sięgnąć szklankę. Funkcjonariusze uwierzyli. Po paru latach swoim nikłym zainteresowaniem sprawą sprawili, że moja rodzicielka popełniła samobójstwo, a ja zostałem sam na sam z jej mordercą. Wiem, nie powinienem tak o nim mówić. Staram się tego nie robić, ale czasami okazuje się to zbyt trudne.
Wróciłem do rzeczywistości, dopiero kiedy zauważyłem wychodzącą przede mną ze sklepu nauczycielkę. Gdy ją tylko dostrzegłem, natychmiast odwróciłem się i udawałem, że bez końca jestem zaabsorbowany wystawą damskich sukienek. Patrzyłem, jak figura pani White porusza się w odbiciu witryny sklepu i po chwili znika za rogiem. Odetchnąłem z ulgą. Powiedzmy, że moja sytuacja z frekwencją szkolną jest trochę gorsza, niż opisywałem to wcześniej.
Wszedłem do sklepu i wziąłem niebieski koszyk stojący niedaleko wejścia. Już po chwili przemykałem się pomiędzy ciasno poustawianymi regałami. Wziąłem z lodówki jajka oraz mleko i starałem się przy tym nie myśleć, że mam ochotę na soczysty kawał kurczaka. Jak dobrze, że mąka i cukier były w domu, bo inaczej mogliśmy znowu jeść jajecznice (po ostatnich dwóch takich posiłkach z rzędu Alice odmówiła jedzenia jakiegokolwiek jajka przez tydzień). Już miałem iść w kierunku kasy, kiedy usłyszałem głośny, zdziwiony głos paru kumpli z mojej klasy.
- Marcin! Wieki cię nie widziałem!
Odwróciłem się powoli na pięcie i ujrzałem przed sobą największego drania i kapusia w jednym. No super. Cała szkoła jutro będzie gadała o tym, jak to mądry ja znowu urwał się z lekcji (tylko że teraz miałem przynajmniej sensowne usprawiedliwienie). Ten blondyn zdecydowanie górował nad wszystkimi osobami z naszej klasy pod względem nieogarnięcia umysłowego. Nie mówię tu nawet o jego niskich ocenach, ale inteligencji, którą w większości przypadków się w ogóle nie odznaczał.
- Hej Sit -mruknąłem pod nosem, patrząc na zbliżającą się do mnie paczkę dresów.
- Co tam ziom? Znowu wagarki? Nie przyskrzynili cię jeszcze? -zapytał, opierając się o moje ramiona i zaglądając do niebieskiego koszyka, który trzymałem - Uuuu ktoś tu będzie piekł ciasto dla mamusi?
- Jak widzisz mam się dobrze. Byłem u lekarza -mruknąłem pod nosem, podchodząc do kasy i wykładając na ladę produkty, które chciałem kupić. Kasjerka zaczęła je kasować, a ja szukać portfela równocześnie jednym uchem słuchając Sita.
- U lekarza? A co tym razem? Raka masz? Z tego, co słyszałem od nauczycieli, stale chory jesteś -stwierdził, ziewając głośno.
- Sześć pięćdziesiąt -powiedziała kobieta za ladą.
- Poproszę jeszcze trzy bilety ulgowe - zwróciłem się szybko do dziewczyny.
- To w takim razie będzie dziesięć złotych i pięć groszy.
Szybko wyłuskałem z portfela drobne i podałem je blondynce..
- To nie ma żadnego związku z twoją kochaną mamusią co? Czyżbyś miał małe problemy z główką? -zapytał blondyn, opierając się ciężko o jedno biodro.
- Dziękuję. Dowidzenia -powiedziałem do kasjerki, zabierając zakupy. Wychodząc ze sklepu, sprawdziłem szybko zegarek. Miałem dziesięć minut.
- Hej! Nie ignoruj mnie! -wrzasnął blondyn, nadal za mną idąc. Odwróciłem się do chłopaka i zmierzyłem go wzrokiem. Nie miałem czasu na jego gierki. Zbyt dużą część mojego życia na nie przeznaczałem.
- Znudziłem się już tym twoim monologiem. Czego chcesz kretynie? -zapytałem, bezczelnie patrząc w jego oczy. Widziałem, że na chwilę zabrakło mu słów. Pierwszy raz okazałem wobec niego tyle niechęci. Zazwyczaj po prostu posłusznie słuchałem jego bezsensownego gadania, żeby nie oberwać po gębie (Alice by się martwiła, gdybym przyszedł z obitą twarzą do domu). Tym razem miałem jednak dość tej uległości. Zapragnąłem walczyć.
- Kretynie? -zapytał Sit, śmiejąc się głośno - A dostałeś kiedyś w mordę pedale?
- Nie jestem pedałem -warknąłem, podchodząc bliżej do blondyna. Wiedziałem, że prowokowanie tej walki było prawdziwą głupotą, ale dzisiejszy dzień zbyt mocno mnie wykończył, bym miał wystarczająco siły, by zachować jako taki rozsądek i spokój. Nie powinienem, ale chciałem. Musiałem się na czymś wyżyć, a ten idiota stał akurat najbliżej mnie. Na dodatek sam się prosił o porządne lanie. Co prawda nigdy nie należałem do napakowanych mięśniaków, których jeden cios pozbawiał przytomności, ale miałem nadzieję, że pod wpływem adrenaliny dam sobie radę.
- Twoja mamusia mówi co innego -zakpił Sit. Już miałem go walnąć, kiedy kątem oka zauważyłem przyjeżdżający na przystanek autobus. Musiałem się zbierać. Moja siostrzyczka była ważniejsza niż jakiś król dresów. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Odwróciłem się na pięcie, po czym szybko pobiegłem w kierunku nadjeżdżającego autobusu.
- Już biegniesz do swojej mamusi pedale?! -wrzasnął za mną blondyn, ale ja go już nie słuchałem. Szybkim sprintem wleciałem do autobusu, gdy kierowca zamykał drzwi. Część pasażerów była niezwykle oburzona tym faktem i do końca podróży patrzyła na mnie spode łba. Unikając wrogich spojrzeń, skasowałem swój bilet, a następnie stanąłem z boku, by nie zajmować niepotrzebnie miejsce. Moje myśli znów zaczęły zrywać się ze swych smyczy i biegły teraz od jednego tematu do drugiego. Pogoda za oknem nie była zbyt ciekawa. Zapowiadało się na deszcz... ciekawe ile taka burza tworzy wypadków? Jej pioruny mogą zniszczyć domy, słupy elektryczne, a nawet spalić całe lasy. Woda zasilająca rzeki potrafi spowodować straszną powódź i zalać pola. Może spowodować wypadki na drogach...
Nagle zacząłem znów myśleć o incydencie, który miał miejsce dzisiejszego poranka. To zakrwawione małżeństwo, przez cały czas wyświetlało się w mojej głowie. Jak to się stało, że wlecieli samochodem w to drzewo? Co wtedy czuli? Myśleli o śmierci, o przyszłości swoich rodzin? Jak życie toczyłoby się bez nich? Czy odczuwali ból, zanim stracili przytomność? I ten chłopak na drodze... co on tam robił? Może przechodził przez jezdnię, akurat wtedy kiedy jechał samochód. Czy spowodował wypadek? I najważniejsze pytanie dnia: Skąd on do jasnej cholery pojawił się na tamtej drodze?! Normalni ludzie nie chodzą sobie od tak z lasu do krawędzi i z krawędzi do lasu. Może ktoś go tam wysadził? Po co? A jeśli szedł na skróty... nie przez las było o wiele szybciej! Westchnąłem z irytacją. Głowa zaczynała mnie boleć, ilekroć myślałem o tej sytuacji. Stanowiła ona dla mnie swoistą zagadkę, której nie mogę rozwiązać bez podpowiedzi. Skąd je miałem wziąć? W pewnym momencie autobus mocno podskoczył na wybojach, a ja na krótki moment straciłem równowagę i lekko się zatoczyłem. Moja ręka ku mojemu zdziwieniu ześlizgnęła się z trzymanej przez nań rury. Poleciałem prosto przed siebie i o mały włos nie trafiłbym głową prosto w siedzenie stojące tuż naprzeciwko mnie, gdyby nie chłopak, który mocno przyciągnął mnie do siebie.
- Nic ci nie jest? -zapytał cicho, ściskając mnie za przedramię, dopóki sam nie chwyciłem powtórnie drążka. Dziwne... Jakby moje ciało przez chwilę znieruchomiało, by za chwilę znowu zacząć się poruszać. Przestraszyłem się tą sekundą niemocy, tym bardziej że myśli zaczęły mnie po niej atakować prawie ze wszystkich stron naraz. Jedna jednak krzyczała najgłośniej. Była to czysta panika.
- Wszystko w porządku -powiedziałem, odwracając się do mojego rozmówcy twarzą. W tym momencie przeżyłem drugi minizawał w ciągu trwania tej minuty. Przede mną stał brunet, który uczestniczył w porannym wypadku. Popatrzyłem na niego z szeroko otwartymi oczami, zbyt zdumiony, by powiedzieć coś więcej. Co on tu robił? Już go wypisali ze szpitala? Zmierzyłem go szybko wzrokiem. Nie wyglądał na rannego... raczej na cholernie przybitego. Kaptur czarnej bluzy miał mocno naciągnięty na głowę, jakby chciał się pod nią ukryć. To dlatego go nie zauważyłem...
- Nie wyglądasz, jesteś strasznie blady... -w tym momencie chłopak, chyba również zdał sobie sprawę, że skądś mnie zna - To ty... -powiedział głucho, nie mniej zdziwiony niż ja. W tym momencie zapadła pomiędzy nami głucha cisza. Nie wiedziałem co powiedzieć. Pytania w stylu: Nic ci nie jest? Wypisali cię już? Jak to się stało? Uważałem za co najmniej nie na miejscu. Stanąłem więc tylko koło chłopaka i czekałem, aż autobus zatrzyma się na oczekiwanym przeze mnie przystanku. Patrzyłem, jak koścista ręka bruneta zaciska się na drążku, by jej właściciel mógł złapać równowagę. Bluza lekko obsunęła się z jego nadgarstka i ukazała straszny widok. Duża ilość blizn szpeciła białą jak mleko cerę i budziła we mnie strach. Dziwne uczucie ogarnęło mnie, kiedy pomyślałem znowu o porannym wypadku. A co jeśli była to kolejna próba samobójcza chłopaka? Spojrzałem zdziwiony w jego stronę. Ten pomysł nie byłby taki głupi. Wypadek samochodowy -szybka, trochę bolesna śmierć. Chciał się za coś ukarać? Za co?
Nie, nie, nie. Na pewno wymyśliłem przed chwilą kolejną teorię spiskową. Niby jaki miałby mieć powód, żeby to zrobić? Dlaczego narażałby innych ludzi? Poza tym gdyby chciał się zabić, to czy teraz nie podejmowałby właśnie następnej próby samobójczej i czy nie byłby przetrzymywany ze względów jego bezpieczeństwa w szpitalu? Cała teoria ta sprawiła, że w mojej głowie trybiki pracowały nad wyraz szybko. Szukałem, jakichkolwiek innych wytłumaczeń, by nie okazało się, że to prawda. O dziwo znalazłem ich całkiem dużo: wypadek, pechowy spacer, zabłądzenie w lesie, nieuważny kierowca... te pomysły nie były tak głupie, co więcej wytłumaczyły większość okoliczności wypadku.
Nim się spostrzegłem autobus, stanął na moim przystanku, a ja lekko nieświadomy swojego otoczenia, wyszedłem na zewnątrz, kierując się szosą w kierunku przedszkola. Nadal rozmyślałem o moich niedawnych przypuszczeniach. Czy nie były zbyt naiwne i głupie zarazem? Z ciężkim westchnieniem, wszedłem do budynku, szukając sali, w której zazwyczaj przebywała moja siostrzyczka. Kiedy tylko przekroczyłem próg pokoju, wyszukałem wzrokiem kobietę, z którą rano zostawiłem Alice. Nie musiałem szukać długo, gdyż po jakichś dwóch minutach sama do mnie podeszła. Jej brązowe włosy związane były w luźny koński ogon, a na twarzy jak zawsze żarzył się szczęśliwy uśmiech.
- Dzień dobry -powiedziała uprzejmie.
- Dzień dobre, ja po Alice... -zacząłem, ale kobieta szybko mi przerwała.
- Może zaczekamy jeszcze chwilę? Dzisiaj do przedszkola przyszedł nowy chłopiec i dzieciaki bez przerwy się z nim bawią. Zwłaszcza Alice przykleiła się do niego jak rzep do psiego ogona -stwierdziła ze śmiechem, a ja lekko podniosłem brew, szukając siostry. Było dokładnie tak, jak mówiła przedszkolanka. Moja kochana siostrzyczka grała w jakąś grę z małym blondynem. Gdy tak pochylali się nad jakimiś postaciami (może to były lalki albo roboty?), wyglądali niemal jak rodzeństwo. Kolor włosów był niemal identyczny. Odróżniała ich tylko cera. Alice miała ją trochę bardziej bladą.
Hm... ciekawe, kiedy mój aniołek zacznie uganiać się za chłopcami? Czy będę musiał uczestniczyć w jej miłosnych przebojach? Skoro matka i tak w ogóle się nią nie interesuje, ten obowiązek zapewne spocznie na mnie. Nie chciałem się stać złym rodzicem, który to zakazuje wszystkiego, ale z drugiej strony nie popieram bezstresowego wychowywania. Na nocki z chłopakami raczej bym nie pozwalał...
- Dzień dobry, przyszedłem po Artura -usłyszałem za sobą znajomy głos. Odwróciłem głowę do tyłu i znieruchomiałem. Jakim cudem w tak dużym mieście mogłem spotkać tę samą osobę trzeci raz?!
- Znowu ty?! -zapytaliśmy równocześnie, całkowicie zszokowani tą sytuacją.
- O to panowie się znają! -krzyknęła uradowana przedszkolanka - Jak wspomniałam wcześniej Alice i Artur spędzają ze sobą ostatnio dużo czasu, więc może być ciężko ich odebrać...
W tym momencie Alice dostała chyba szóstego zmysłu (kobiety nazywają to bodajże intuicją) i zerknęła prosto w moje oczy. Wiedziała, że musimy się zbierać.
- Marcin! -krzyknęła ucieszona, ciągnąc za sobą blondyna, z którym się do tej pory bawiła -To jest Artur, mój nowy przyjaciel -przedstawiła z szerokim uśmiechem.
- Miło mi cię poznać -powiedziałem do chłopaczka, ten z kolei podszedł do mnie i lekko uścisnął mi rękę. Dopiero po chwili zobaczył swojego brata. A może opiekuna?
- Sami! -krzyknął, podbiegając do bruneta - Dlaczego nie powiedziałeś, że już jesteś?
- Pani Mari powiedziała, żebyśmy wam nie przeszkadzali -odpowiedział, wymownie unosząc brwi, na co zareagowałem śmiechem.
- To wcale nie tak! -krzyknęli równocześnie Artur i Alice, co wywołało jeszcze głośniejszą salwę śmiechu z naszej strony. Dzieciaki przez chwilę wyglądały na obrażone, ale gdy zaczęły przebierać buty, całkowicie zapomniały o tej krótkiej zniewadze.
- Marcin a możemy odprowadzić trochę Artura? -zapytała blondynka, zakładając swoją puchową kurtkę. Zerknąłem na zegarek, przez krótką chwilę analizując jej prośbę. W sumie możemy sobie na to pozwolić... następny autobus i tak przyjedzie dopiero za godzinę...
- Jeśli Sam się zgodzi i pomożesz mi przy obiedzie, to nie ma sprawy -powiedziałem, szczerząc się do pięciolatki. Wiedziałem, że teraz rozpocznie swoje czary. Jeśli mój nowy „znajomy” (o ile tak go mogłem nazywać) nie wyrazi zgody, Alice na bank zacznie mozolny proces błagania i proszenia. Co gorsza, nie była ona taka jak większość dzieci w jej wieku. Nie poddawała się po kilkudziesięciu minutach. Niestety należała do tych wytrwałych i czasami potrafiła zawracać komuś głowę przez parę godzin. Można więc było powiedzieć, że tym moim małym przyzwoleniem, skazałem Sama na jej i (co za tym idzie) moje towarzystwo. Nie czułem się za bardzo winny z tego powodu. Chciałem się dowiedzieć więcej o porannym wypadku. Jak do niego doszło i dlaczego tak szybko wypisali go ze szpitala.
- To jak zgodzisz się na mały spacerek? -zapytałem bruneta, nie pozostawiając mu w ten sposób zbyt dużej ilości opcji.
- Chyba nie mam wyboru co? -zapytał, wymownie spoglądając na wpatrujące się niego dwie duże pary oczu.
- No nie masz -powiedziały równocześnie dzieciaki, co ostatecznie zadecydowało o wybraniu się na wspólny spacer.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, natychmiast zaatakowała nas silna fala, chłodnego wiatru. Może to i dobrze, że nie wracamy rowerem? Mniejsze ryzyko, że Alice coś po drodze złapie. Nie lubiłem, kiedy ten mały aniołeczek chorował, ponieważ stawał się jeszcze bardziej wymagający niż zazwyczaj. Nie, żeby była jakaś typowo nieznośna, jakby porównać ją do innych dzieci to wykazywała się dużą odpowiedzialnością i solidnością. Na niej jak na Zawiszy. Tyle że wymagała jeszcze większej opieki, kiedy choruje. Prawie bezprzerwy trzeba przy niej czuwać, sprawdzać, czy temperatura nie wzrosła, albo siłować się, żeby jakoś ją zbić. Ciężko wcisnąć jej w takich sytuacjach coś do jedzenia i picia, przez co ciężej jej wyzdrowieć. Dobrze, że chorowała tylko raz, może dwa do roku.
Pogoda w każdym razie była iście jesienna. Liście zaczynały spadać z drzew, gdzieniegdzie można było spotkać kasztany, a na niebie zbierały się ciężkie chmury. Ta pora roku zdecydowanie należała do moich faworytów. Kochałem ją za tą mroczną atmosferę, krótki dzień (Alice szybciej zasypiała) i częste opady deszczu. Mało kto lubi moknąć. Zawsze się tym nad wyraz dziwuję. Rozumiem, że to nie przyjemne, kiedy jest chłodno, ale gdy świeci słońce, nie ma niczego lepszego niż spadająca z nieba woda.
Trzymaliśmy się razem z Samem raczej z tyłu, a Artur i Alice biegli z przodu, co jakiś czas podnosząc z ziemi jakieś kasztany, albo liście. Wyglądali jakby znali się nie od dziś i doskonali bawili się w swoim towarzystwie.
- Przeprowadziliście się? -zapytałem mojego towarzysza, idącego krok w krok obok mnie.
- Mhm. Wcześniej mieszkaliśmy w Anglii. Pogoda była tam niemal tak samo ponura, jak tutaj -dodał z lekkim uśmiechem, jakby wspominając swoje poprzednie życie.
- Co was przywiało aż z Anglii? -zapytałem zadziwiony - Większość ludzi raczej tam wyjeżdża, niż przyjeżdża stamtąd.
- Rodzice się rozstali, a ojciec chciał wracać do swojej ojczyzny. Niestety musieliśmy pojechać razem z nim. Matka nas nie chciała...
Po tej krótkiej wymianie zdań zapadła krótka chwila ciszy, urywana co jakiś czas głośnymi rozmowami Alice i Artura. Współczułem trochę temu chłopakowi. Wiedziałem jak to być odrzucony, ale przeprowadzka do innego kraju? To musiało być straszne.
- Nie masz brytyjskiego akcentu -stwierdziłem, zdumiony swoim odkryciem.
- No nie mam -powiedział śmiejąc się cicho - Chodziłem na początku do polskiej szkoły, w domu rozmawialiśmy po polsku, więc... nie mam jakiegoś szczególnego akcentu, którym  mógłbym szpanować w towarzystwie.
- Ty przynajmniej ogarniasz angielski. Zawsze chciałem się nauczyć tego języka, ale... chyba nie ma pomiędzy nami zbytniej chemii, więc się poddałem - Sam uśmiechnął się lekko, słysząc moją ostatnią uwagę.
- To nie ma nic do chemii albo przysiądziesz, albo nie -stwierdził tonem nauczyciela.
- Ta... Coś też może w tym być. Gdybym tylko znalazł trochę czasu -westchnąłem ciężko.
Nagle dzieciaki zatrzymały się przed bramą piętrzącą się na jakieś trzy metry, za którą stała prawdziwa willa. Dom był niesamowicie duży. Ciekawe jak jego właściciele dbają o wysprzątanie go całego i zadbanie, by nie popadł w ruinę. Taki budynek musiał przecież zżerać wszelkie możliwe oszczędności. Samo malowanie od zewnątrz byłoby pewnie drogie. Cóż... widocznie niektórzy ludzie mogą sobie pozwolić na takie rzeczy. Ja chybabym nie uzbierał na takie cudo przez całe życie mojej pracy. Gdybym jakimś cudem zarabiał co miesiąc półtora tysiąca i odkładał pięćset złotych (co jest chyba niemożliwe), po roku oszczędzania miałbym dopiero sześć patyków. A taki dom musiał kosztować miliony!
- To tutaj -powiedział z lekkim uśmiechem Sam.
- Artur ty jesteś księciem! -krzyknęła Alice ze śmiechem.
Popatrzyłem ze zdziwieniem na bruneta. Choć się uśmiechał, wyglądał na smutnego. Chyba nie powinniśmy zbyt długo tu przebywać. Zerknąłem na zegarek i automatycznie zakląłem. Mieliśmy tylko dwadzieścia minut!
- Alice musimy się zbierać -powiedziałem, chwytając rękę małej blondyneczki.
- Dlaczego? -zapytała zdziwiona.
- Autobus nam zaraz czmychnie, a wtedy nici z naleśników.
- Naleśniki! -krzyknęła ucieszona dziewczynka. Szybko pożegnaliśmy się z Arturem i Samem, po czym ruszyliśmy biegiem w kierunku autobusu. Z tego wszystkiego zapomniałem wypytać chłopaka o te wszystkie istotne dla mnie rzeczy... Może jutro też go spotkam?

*****
Oto drugi już rozdział Anielich Skrzydeł, wiek akcja na razie nie jest zbyt porywająca, ale zapewniam Was, że jeszcze się rozkręci. Co bardziej istotne... widzę Was w wyświetleniach (trochę szkoda, że tylko w nich). Jest Was ogrom! Od trzydziestego lipca, aż do wczoraj codziennie witało tu około sześćdziesięciu osób (oczywiście możliwe, że ktoś witał tu parę razy, co nie zmienia faktów, że to naprawdę dużo wyświetleń). Skąd tu tylu Was jest? Nie mam pojęcia. W każdym razem zachęcam do komentowania (to bardzo motywuje oraz pomaga poprawić błędy i koncept) i oceny opowiadania! 

2 komentarze:

  1. Bardzo intrygujący tekst ;)
    http://krzywezwierciadlomysli.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry kawał tekstu.
    Idę nadrobić pierwszą część, wtedy napiszę coś więcej, bo jak na razie to jestem bardzo zaintrygowana :)
    #Attribution1 {display:none!important;}

    OdpowiedzUsuń

Co sądzisz o tej notce?